Niedorozwój
Jestem stara i pamiętam czarne płyty winylowe. Wiem, teraz też są, ale raczej gadżetem w domu hipstera, rarytasem kolekcjonera albo spadkiem po babci niż przedmiotem codziennego użytku, a wtedy były przedmiotem codziennego użytku. Dla tego, kto miał gramofon.
Ja miałam dwa, choć żaden nie był mój. Po rozwodzie rodziców: jeden u taty, jeden u mamy.
Płyt miałam do tych gramofonów w każdym domu dużo bardzo, ale jedną szczególnie zapamiętałam. Szczególnie, jednak nie tak dobrze, by teraz przytoczyć tytuł. Na pewno Marek i Wacek grali na niej jakąś klasykę operową, w sensie pop-operową w swoim pop-fortepianowym wydaniu. Kawałki z Traviaty, Carmen i innych hitów. Marek i Wacek? Taki duet popularny w latach 70 i 80. Można ich jeszcze wyguglać, sprawdzałam, na YouTube nawet są.
Ale się rozpisałam tytułem wstępu… A chciałam napisać właściwie tylko to, że wspomniana wyżej płyta miała przeklejone naklejki. No więc na stronie A miała być powiedzmy Traviata, ale gdy się ją puszczało, leciała Carmen i na odwrót.
Marka i Wacka słuchałam jakoś tak jak miałam 13-14 lat (Justina Biebera nie było wtedy jeszcze na świecie) i na tę płytę byłam mocno obrażona. Jak to? Ktoś się pomylił? Niemożliwe. I kilka razy sprawdzałam, czy na pewno. Ale nic się nie zmieniało. Za każdym razem ta sama wtopa. Naklejka nie chciała jakoś samoczynnie się przekleić, Traviata zamienić w Carmen bądź na odwrót.
Już mniej obrażona, a raczej rozbawiona byłam wiele lat później, gdy na moim biurku wylądowała Olivia. To z kolei była (i pewnie jest, nie wiem), taka kolorowa gazeta dla kobiet, którą „robiły” koleżanki z sąsiedniej redakcji, więc miałam ją w ramach pakietu pracowniczego za darmo (sama pracowałam w innej gazecie, nie powiem jakiej ;-). Jako perfekcyjna podówczas żona, matka i synowa - postanowiłam pewnego dnia skorzystać z przepisu Olivii. Chodziło o ciasto czekoladowe. Na zdjęciu wyglądało spoko, przepis wydawał się wykonalny nawet dla mnie, tyle że koleżanki redaktorki zapomniały o jakimś kluczowym składniku - być może była to czekolada, może mąka, może coś innego, nie pamiętam. Przepis jakoś odgadłam, składnik dodałam na czuja. ciasto wyszło, ja zachowałam tytuł perfekcyjnej. Uff.
Po co napisałam ten najdłuższy wstęp świata? Bo teraz puścili mi trzeci odcinek. Ktoś pomylił naklejki, ktoś pomylił przepisy. Kiedy dowiedziałam się o diagnozie (niemojej) - tak wlasnie zaregowałam (i to raczej z fochem niż rozbawieniem). Ktoś pomylił przepisy. Ta cała joga, weganizm, slowlife to jakaś ściema. Nikt mi nie powiedział (a ja sama się nie domyśliłam), że trzeba jeszcze dodać czekoladę. Albo coś innego. Jeśli to całe dobre życie ma być celem samym w sobie - ok, ale jeśli narzędziem, to sorry, nie działa.
- A ja wierzę, że działa - odpowiedział na moje rozżalenie Darek. - Bez tego, byłoby gorzej.
Dobra, nie wiemy, jak by było, życie to nie film „Sliding Doors”, więc załóżmy że jedno z nas może mieć rację.
Foch nie przeszedł mi do końca, zamieniło się raczej w refleksję, że jak ktoś jest controlfreakiem i myśli, że dużo od niego zależy, to nieprawda. Trochę zależy, ale zawsze też ktoś może pomylić przepis albo źle nakleić naklejki. Trzeba sprawdzać i samemu brać odpowiedzialność za to, która stroną do góry położy się płytę na gramofonie. Tą z masłem czy tą bez masła.
Jednak nie napisałabym tego postu (z megadługim wstępme, przepraszam), gdyby chodziło tylko o płytę, ciasto i diagnozę. Doszło do tego wczorajsze spotkanie i historia pewnego romansu, w którym jedna osoba też najwyraźniej skorzystała ze złego przepisu. Intencje były dobre: płyta położona na właściwą stronę, brytfanka przygotowana, ale… ciasto nie wyszło. Nie mnie oceniać, dlaczego, ale… przyszła mi do głowy taka myśl. Problem może być, owszem, w przepisie, ale też dużo bardziej subtelny. Czy to możliwe, żebyśmy rozwijali się nie rozwijając? Uczyli się, nie ucząc niczego? Naprawiali się, psując w procesie naprawy jeszcze bardziej? Czy z jogą/psychoterapią/coachingiem/warsztatami można przesadzić? Przedawkować? Niedodawkować? Jasne. Mam na to dowody. Ty na pewno też znasz osoby, które im mocniej nad sobą pracują, tym gorsze są efekty. Im więcej mają dyplomów, tym wydają się głupsze. Im więcej mistrzowskich tytułów, tym słabiej sobie radzą w życiu. A dzieje się tak niezawsze dlatego, że ktoś pomylił przepis. Czasem dzieje się tak po prostu. Podobno najlepsze lekarstwo zadziała na nas tylko z 80% prawdopodobieństwem (a może to inna liczba, nieważne), podobno jak się popije sokiem grejfrutowym, zadziała inaczej niż z wodą, podobno nieprzechowane w lodówce… i tak dalej.
Nie zawsze można polegać na przepisach, receptach, sobie. Zła wiadomość dla control-freaków. Tym gorsza, że nasz umysł ma tendencje do racjonalizacji. Czyli jeśli włożyliśmy w coś energię, czas, pieniądze lub podjęliśmy jakąś decyzję, za wszelką cenę będziemy wmawiać sobie i światu, że to była dobra decyzja. Ignorując dowody na to, że jest dokładnie na odwrót. A czasem jest. I lepiej będzie, jeśli zrezygnujesz z kursu w połowie. I pójdziesz na wagary.