Prognoza pogody
Praktyka jogi jest jak termometr. Albo jak krótkoterminowa prognoza pogody. Wchodzimy na matę (patrzymy na termometr) i już wiemy, jak jest z pogodą. Ja już wiem tak najpóźniej przy 6 powitaniu słońca. Czy ciało współpracuje. Czy jest mi wygodnie. Czy mięśnie są miękkie, a bandhy silne. Jeśli nie, to zbicie termometru niewiele pomoże, ani odwrócenie od niego wzroku. Szaruga. Deszcz. Zimno.
Nie, że trzeba kończyć, ale że tę akurat sesje trzeba przetrwać najlepiej jak się potrafi, zgarnąć z niej tyle prany, ile można (często niewiele), przeskoczyć przez kałużę, ale potem - koniecznie! - pomyśleć co dalej. Może parasol? Może kalosze? Może wyjechać do ciepłych krajów.
I za to trochę kocham ashtangę i mysore. Że codziennie (minus sobota, moondays etc) patrzę na termometr. Sprawdzam pogodę. I wiem, jak jest. Zestaw asan (mniej więcej ten sam), więc narzędzie to samo. Niewiele zmiennych. Okazjonalnie inna sala czy inny nauczyciel i inne gacie Lululemon, ale generalnie - termometr. Albo googlowa mapa pogody. Przepowiada nieidealnie, ale jednak dość dokładnie. Jest słabo, to po zejściu z maty też nienajlepiej. Trzeba ubrać się ciepło, miękko i nieprzemakalnie i zastanowić nad życiem.
Można sobie mówić, że asany to nie wszystko. Bo nie wszystko. Albo że asany o niczym nie świadczą. Ale świadczą. Beata kiedyś powiedziała, że czasem objaw pojawia się jej w ciele, zanim ona rozpozna to coś, co ten objaw wywołało. To tak poza matą. W sensie, ucisk w żołądku, a dopiero po kilku minutach, godzinach, a nawet dniach, wiadomo o co cho. Co jest nie tak. W jaką sytuację się wpakowała. Gdzie jest zagrożenie. Z asanami bywa podobnie. Kiedy praktyka płynie lekko swobodnie, przyjemnie, kiedy wchodzi się w pozycje głęboko, ale bez bólu, kiedy łapię się co najmniej tam, gdzie łapałam wczoraj i przedwczoraj, i to bez zadyszki, to prawie zawsze z moim życiem wszystko jest OK. Nie, że różowo, nie że bez problemów, ale że ja w takim stanie, że z tymi problemami, które teraz nazywa się wyzwaniami sobie spoko radzę. Tak jak moje ciało ogarnia asany, tak mój umysł ogarnia życie. I to znak, że i te asany na ten moment i to życie jest dla mnie. Na ten moment. Ogarnialne. A nawet przyjemne.
To dlatego czasem niektóre pozycje (często te słynne furtki) bywają stresujące (spinka przed kurmasaną czy dropbackiem…). Nie dlatego, że ból, że wspomnienie bólu, ale dlatego, że jeśli dzisiaj nie wychodzi na macie, to prawdopopodobnie coś w życiu nie wyjdzie. Jeśli brakuje mi równowagi, elastyczności, siły, kondycji, skupienia na macie, to odcina mi też pranę w życiu. Myślenie magiczne? Może w kontekście jednej sesji jogi już tak. W kontekście dwóch-trzech - nie. I tak jak Beatę brzuch informuje, ze znalazła się w jakiejś niedobrej sytuacji, tak mnie moja praktyka jogi informuje, czy moje życie idzie w dobrym kierunku. Kiedy pojawia się kryzys, na ogół pojawia się najpierw na macie. Albo dostrzegam go najpierw na macie. Wtedy stosuję zwykle wyparcie. Udaję (a przynajmniej do tej pory tak robiłam), że tylko tak mi się wydaje. Że to nie asany są ważne, że jestem stara, etc. Ale to nigdy o to nie chodzi.
Moje ciało jest jak Ganesha. Bóg od przeszkód. Od usuwania przeszkód i od rozkładania przeszkód. Jeśli rozkłada je przede mną na macie, w jakiejś asanie, to znaczy, że chce mnie przystopować. Chce żebym zmieniła kierunek. I nie zawsze chodzi o tak banalne rzeczy, jak styl życia - wczorajsza kolacja, brak snu, przepracowanie. Na ogół, niestety, nie chodzi o banały.
Jeśli z kolei usuwa przeszkody i mogę w stare asany wchodzić głęboko, a może nawet mam siłę i odwagę spróbować czegoś nowego, to znaczy, że chce żebym szła, dokąd idę. Teraz, niestety/na szczęście, chce żebym szła. Prognoza pogody jest słoneczna, majowo-czerwcowa. Nie do końca mi to pasuje, bo akurat chwilami jest megatrudno i megaintensywnie, ale… no idę, idę.