Kaskader
Wysoki. Inteligentny. Z poczuciem humoru. Niektóre dziewczyny robią listę cech, jakie chcą, by ich przyszły ukochany posiadał. Wolny, menedżer, wysportowany. Albo na sympatii klikają odpowiednie okienka. Max 42 lata, niech lubi dzieci, no i żeby był tolerancyjny. I z pasją. I dobrze gotował. I przekraczał co najmniej drugi próg podatkowy. I marzył o partnerskim związku z artystyczną duszą ubraną w kobiece ciało, która czerpie z życia garściami i nie znosi chamstwa.
Jak już taka lista jest, to potem los, albo program komputerowy patrzy na nią i przesiewa wszystkich, którzy nie spełniają wymagań. Czasem, niestety, nikt nie zostaje. Bo ten wysoki nie lubi dzieci, a ten, co ma poczucie humoru już dawno nie jest wolny. Albo jest, ale nie lubi kobiecych kształtów i artystycznych dusz. Wtedy można albo czekać dalej, albo przeredagować listę i skrócić.
Jest taki dowcip, że z wiekiem skracamy. Po trzydziestce książę na białym koniu, może być tylko hrabią. Pięć lat później, niech będzie nie na białym koniu, ale na dropiatym. A kolejnych pięć lat później - w ostateczności niech już będzie ten rolnik na rowerze. I niech spełnia jedno, ostatnie wymaganie z listy. Żeby był żywy. W ostatnich kilku miesiącach dla mnie najważniejszy był ten ostatni punkt. Żeby był żywy. Czarny humor. Ale nie o tym chciałam pisać, tylko o nowym filmie Tarantino, mistrza czarnego humoru.
- Nie każdy ma dublera - pada w „Pewnego razu w Hollywood”. Nie każdy ma dublera, i ten co nie ma, nawet najtrudniejsze sceny musi odegrać samodzielnie. I narazić się na to, że spadnie z białego konia, rozkwasi sobie nos i przez następne 6 tygodni będzie go bolało pęknięte żebro przy kasłaniu. No trudno. Główny bohater Tarantino akurat ma dublera. I to takiego, który jest też kierowcą, przyjacielem, chłopcem od naprawiania anten i dawania w pysk tym, którzy zakłócają spokój gwiazdorowi gadkami o misji szatana. Dzięki temu główny bohater może uśmiechać się śnieżnobiało z plakatu i zbierać pochwały za rolę swojego życia.
No, ale nie każdy ma dublera. Ja czasem bym chciała, żeby ktoś za mnie zrobił brudną robotę i przeżył emocje, których przeżywać nie chce, ale nie mam dublera. Żeby na filmie wyszło, że pięknie galopuję po plaży, muszę nauczyć się galopować po plaży. Nie zapłacę też dublerce, by za mnie zrobiła fajną kapotanasanę, a ja potem tylko wrzucę na Insta - muszę ją sama sobie rzeźbić jakby co, codzienną, upierdliwą czasem praktyką.
I sama znaleźć swojego księcia, który jest choćby tylko żywy, tylko pieszo. A potem jeszcze - trakcie związku - nie strzelić focha, gdy okaże się, że choć kiedyś wszystkie punkty, które wpisałam na listę, check, check, odptaszkowałam, to się zmieniło. Bo ludzie spadają z konia, ucząc się galopować i zmieniają, szlifując idealne kapo. Bo ludzie zwykle nie mają dublera, a w procesie przygotowań do roli życia, różne okoliczności występują. I gdy już się przygotują - na planie, na ekranie, też różnie bywa.
***
Ten wpis nie jest o tym, żeby redukować listę marzeń o księciu. Jest o dublerach. I tych, którzy mają dublerów. I o niedublerach. Bo sprawa jest niejasna. W filmie Tarantino ten, co ma dublera, w sumie ma najgorzej, zapija smutki, płacze i nienawidzi siebie. Sam dubler może nie ma najlepiej, ale w trakcie tych wszystkich kaskaderskich wyczynów, buduje formę - psychiczną i fizyczną.
Konkluzja? Lepiej być dublerem niż mieć dublera. A najlepiej po prostu być. Przeżyć nawet to, czego nie chcemy przeżyć, spadać z konia, pękać żebra, a potem zabłysnąć uśmiechem na plakacie i Insta. A listy marzeń - najlepiej często weryfikować. I te, które dotyczą innych i tę, która dotyczy ciebie. Bo w trakcie przygotowań do roli życia… etc. Dzisiaj nów. Czas na update.