Zazdrość
Pękły rury. Zalały rodzinne dobra. Zanim przyjechał „ktoś” z administracji, dziewczyna (40+) wzięła się za naprawę. Uff, dała radę.
Miejsce pełnej dobre energii, w której warszawka czasów komuny pięknie się bawiła i ulegała artystycznym wzruszeniom – przetrwa. Gratulacje. Ale post nie jest o skuteczności, nowych kompetencjach, radości z tego, że korzenie nie zostały zalane na amen. Post jest o niefajnej administracji, niefajnym losie i zmęczeniu. Dał mi do myślenia. Czy też, mówiąc innym językiem „zrył mi banię”. Zrył na tyle, że piszę ten post.
Jestem uzależniona od Facebooka. Wiem. O uzależnieniu można mówić, gdy w grę wchodzi chemia organizmu i gdy „koszty utrudniają nam normalne funkcjonowanie”. Chemię czuję. Dopamina, hormon nagrody, targa moim sercem za każdym lajkiem i brakiem lajku. A koszty? Utrudniają. Ale i ułatwiają. Myślenie.
O zazdrości. Od której też chyba jestem uzależniona. Długie kłujące szpileczki. Dokładnie takie, jakie ma do dyspozycji ani, która zabija pana w azjatyckim thrillerze, albo niewprawny akupunkturzysta - w realu. Nie, nie mówię o zazdrości o mężczyznę, kobietę, atencję, miłość, seks, bo to grubsza sprawa i o tym napiszę przy innej okazji. Mówię o zazdrości o talenty, sukcesy i okoliczności życiowe.
Dziewczyna 40+, ta od rur, była obiektem mojej zazdrości przez lat 40+. Zawsze była o krok, skok przede mną. Jak byłyśmy dziećmi, ona mieszkała w ładniejszym domu, miała sławniejszych rodziców, mniej grubego jamnika, ogrywała mnie w szachy. Rok wcześniej niż ja dostała się do „mojego” liceum, gdzie - tak, była prymuską. Kiedy z mozołem przeczołgałam się przez egzaminy na filozofię i wgramoliłam po schodach na wydział - ona już tam była. Na drugim roku. I, tak, prymuska. Kiedy „wpadłam” na czwartym roku, ona miała same piątki w indeksie. Chciałam razem z moim brzuchem ukryć się ze wstydu. I z dotkliwego poczucia porażki. Szpilki akupunkturzysty wkręcały się w moje ciało. W ciała. Przecież miałam karmić szare komórki i zmieniać świat, a nie mnożyć komórki w sobie i zmieniać gęstość zaludnienia. Potem ja nie poszłam na egzamin magisterski, w ostrej fazie swojej depresji, samotnego macierzyństwa i karierki, której się wstydziłam, a ona już pisała doktorat.
Za każdym razem, gdy ją widziałam, szpilka wkręcała się głębiej w moje punkty energetyczne. Tam, gdzie krąży chi. I pobudzała ją, by krążyła mocniej i wreszcie zmusiła do refleksji.
Takiej jak tak, która jest skutkiem ubocznym uzależnienia od Facebooka. Mnie ojciec wydziedziczył, a jej, sławniejszy, zostawił w spadku wszystko łącznie z rurami. Szpilki już tylko łaskoczą. Poruszyły ospałą chi. Wnioski?
1. Masz swoją drogę, i jeśli twoja droga wymaga, żebyś przegrała czasem jakąś partię szachów, a nawet wszystkie, OK. Zaakceptuj. Czasem jednak warto skupić się na celu, nie na drodze. Na mojej było widać mniej kwitnących wiśni i laurowych listków, ale za to teraz wiem, że idę tam, gdzie chcę być. Gdybym zatrzymała się wąchać wiśnie i szukała listków laurowych, pewnie byłoby inaczej. Przeboleję jakoś te wiśnie.
2. Każdy z nas dostał się na inny wydział życiowego uniwersytetu i ma inny program edukacyjny. Więc nie dołuj się, że ktoś zdał historię filozofii nowożytnej na 5, bo może w twoim programie wcale jej nie ma? Ktoś ma w podstawie programowej maraton, chlebek bananowy, manicure, bliźniaki, małżeństwo z 20-letnim stażem, konia klasy CC, naprawianie rur, a ty… co innego. Być może. Skup się na swoich przedmiotach, swoich kolokwiach, swoim indeksie. (W moim ewidentnie jest Facebook i zazdrość).
3. Wszyscy zdamy. Wierzę w to. Ale nie wszyscy ten sam egzamin. I nie wszyscy w tym samym czasie.
4. Na blogu jogowym nie wszystkie teksty muszą być o jodze. A w każdym razie nie dosłownie. Prawda?