Reguła trzech pączków
Żeby spalić jednego pączka, trzeba szybko zjeść 30 pączków. Albo biegać 30 minut. Albo sześć godzin leżeć na kanapie i oglądać tv. Tak wyczytałam w mediach w czwartek. Szczerze? Wolę biegać bez pączka w brzuchu.
A z tv mam mały problem. Z pączkami zresztą też - nie przepadam, więc postanowiłam w tym roku je sobie darować (a raczej darować im życie). Kiedyś próbowałam. Naprawdę. I te z kultowej cukierni, i wegańskie, i domowe. Ale jakoś nie bardzo. Kiedy indziej. Tak jak radzi Kino MacGregor. Max trzy próby, a potem kiedy indziej.
Kino, pisząc to na swoim Insta nie miała na myśli pączków, ale pozycje jogi. Jeśli nie zrobi jakiejś asany za trzecim podejściem, odpuszcza. Żeby nie traumować już swojego ciała i umysłu. Może jutro się uda. Może nie.
Kilka dni temu Irenie się udało. Wiem, wiem, coachowie i inni profi od życia, nie znoszą wyrażenia „udało się”. A więc, OK, kochani, zrobiła to. Sama wstała z mostka. Po raz pierwszy sama. Z szerokim uśmiechem poszukała mojego wzroku, czy patrzę. Patrzyłam. Piękny mostek, piękny uśmiech, piękna Irena. Radość trwała aż do sekwencji końcowej i jeden dzień dłużej (ten zwrot chyba nie został opatentowany?). Potem mi jeszcze Irena dziękowała, choć to naprawdę nie moja zasługa (ani wina) że ktoś samodzielnie wstaje z mostka albo nie. Niemój mostek, nie moja sprawa, mogłabym napisać. Ale trochę jednak moja sprawa, myślę sobie, patrząc na przedziwny obiekt - niemój most Poniatowskiego. Zaraz się przeprowadzam i zniknie z zasięgu mojego wzroku, czego trochę żałuję, bo świt jednak wygląda przepięknie zza wieżyczek. Zwłaszcza ten świt w drodze na poranny mysore. A właśnie, mysore, bo trochę mnie poniosło…
Wracam do tematu. Mostek więc, choć niemój, ucieszył mnie. I zmartwiła Kasia, która też robi niemoje mostki. Tego samego dnia, w którym Irena się cieszyła, Kasia stresowała, że jest beznadziejna. Mostek zrobiła, nawet z niego wstała, co jest - jak wiedzą jogini - wisienką na torcie w trakcie pierwszej serii ashtangi (no dobra, jedną z kilku wisienek, bo tort jogowy, jak cebula i Shrek, ma wiele warstw, toteż i wiele wisienek). Jednak Kasia uznała, że jest beznadziejna, bo na pewno nigdy nie zrobi przejścia do bhujapidasany bez szurania nogami. Kto nie wie, o co cho, lepiej niech nie pyta… kto wie… niech chwilowo zachowa tę wiedzę dla siebie.
- Kasiu - mówię. - Jak wyjdziesz ze szkoły, rozejrzyj się i pomyśl, ile osób jest w stanie zrobić przejście z bhujapidasany bez szurania… Ćwierć procent społeczeństwa? I tak jesteś w czołówce.
Kasia uśmiechnęła się. Także na moją drugą konkluzję, że to nie z bhujapidasaną ma problem tylko z czymś innym. Ja nie wiem z czym, Kasia może wie. To się często zdarza. Fiksujemy się na pozycji, zamiast na życiu. Tworzymy problem zastępczy, nie musimy się wtedy przez jakiś czas zajmować problemem głównym.
I między innymi z tego powodu też warto zastosować metodę Kino. Trzy razy, a potem zajmij się czymś innym. Dlaczego trzy razy? A dlaczego 30 pączków? Liczba dobra jak każda inna. Czasem po prostu warto coś ustalić. Wiadomo, że dobrze jest być dzielnym, nie poddawać się, jak pokolenie nieIkei i iPhone’a 9 - naprawiać zamiast wymieniać. Ale warto też odpuszczać, poddać się, oszczędzać energię. Gdzieś trzeba znaleźć balans. I liczba trzy wydaje się dobrze pomagać w tym balansie.
Próbowałam trzy razy zrobić idealną bhujapidasanę. Próbowałam pączków z trzech cukierni. Próbowałam trzy razy ratować związek. Trzy razy opieprzałam przyjaciółkę, żeby ratowała siebie, a nie swój związek. Czasem się udaje, a czasem nie (przyjaciółka straciła zęba). Potem trzeba odpuścić. Iść dalej. Zająć kolejną pozycją. Nie traumować ciała i umysłu. Może jutro się uda. Mostek albo coś innego.