Luksus
Be curious, not furious. Na jodze. Ciekawość, nie furia jest fundamentem dobrej praktyki, usłyszałam na zajęciach z Manju Joisem. Dzisiejszy wpis będzie więc o luksusie ciekawości. I trochę o TTC (Teacher Training Course), kursach instruktorskich skrytykowanych ostatnio między innymi przez Sharatha Joisa. Zbieżność nazwisk nieprzypadkowa.
Na swoje pierwsze TTC poszłam po papierek. Potrzebny był mi dyplom. Nie tylko po to, żeby mieć się czym pochwalić czy uwiarygodnić moje umiejętności uczniom. Potrzebny był mi rytuał inicjacyjny. Po 17 latach własnej, nierównej praktyki, przerywanej ciążami, depresjami i innymi przeszkadzajkami, wreszcie mi się ta praktyka wyrównała, i zachciało mi się zostać nauczycielem i nawet dostałam propozycje (Marta, dziękuję!), żeby uczyć. Potrzebny był mi papier, poświadczający, że mogę. Poświadczający też samej sobie, że wolno mi teraz teraz zmienić miejsce na sali i czasami prowadzić zajęcia tym osobom, obok których niegdyś praktykowałam.
Na drugie i trzecie TTC poszłam, bo było mi głupio. Uczyłam vinyasy, praktykowałam ashtangę i od czasu do czasu ktoś (Kasia!) prosił o zastępstwo na tej ashtandze. Zastępowałam, bo byłam miła i uczynna, ale robiłam to z poczuciem, że nie do końca umiem. Poszłam więc na kurs ashtangi, żeby bezpiecznie przeprowadzać ludzi przez pierwszą serię, w razie, gdyby ktoś znów poprosił mnie o zastępstwo.
Na czwarte TTC (in progress) pojechałam bez celu i bez napinki. Pomyślałam: Manju Jois, Wrocław, marzec... ok. Miasto ładne, fajnie spędzić kilka dni na własnej praktyce z charyzmatycznym nauczycielem w towarzystwie innych nauczycieli. Chciałam zrobić coś dla siebie (to teraz takie modne). I pojechałam z ciekawości.
No i a propos tej ciekawości. W tej chwili ją mam. Nie mam w sobie ani odrobiny furii, bo ani papier, ani wiedza nie jest mi już tak panicznie potrzebna, jak przy kursie nr 1, nr 2 i nr 3. Nie poddałam się też presji rywalizacji, bo naprawdę jest mi wszystko jedno, jak wypadam na macie w kontekście innych uczestników kursu. Osiem lat temu, gdy robiłam pierwsze TTC nie było mi wszystko jedno, i ciągle zadawałam sobie pytanie: z czym do ludzi? czy ja się nadaję? czy to jakiś chory pomysł, żeby uczyć?
Teraz nie zawracam sobie tym głowy. I dzięki temu doświadczam sobie na luzie tego, co mam doświadczać. Nie obchodzi mnie dyplom, ani egzamin, ani to, czy dowiem się dokładnie tego, po co przyjechałam. Nie przyjechałam po nic konkretnego, więc z ciekawością budzę się co rano i czekam, co się wydarzy. Przyjmę wszystko.
Jest luksus. Chciałabym tak uczyć się zawsze. Chciałabym, żeby wszyscy tak się zawsze uczyli. Nie wpadłam na to pierwsza, wiem, światli profesjonaliści od edukacji dawno odkryli, Montessori i przyjaciele, że gdy człowiek (także mały człowiek) jest zaciekawiony, z łatwością przyswaja wiedzę. I wtedy nawet, jako efekt uboczny, może jakąś maturę albo TTC zdać śpiewająco, ale to nie takie ważne.
W normalnych warunkach jest problem, bo są rodzice, którzy czegoś oczekują, system edukacji, który każe płacić za studia, społeczeństwo, które wymaga dyplomów, no i pracodawcy, którzy też lubią wypasione CV z załącznikami... Trudno wtedy przestawić się na tryb "czysta ciekawość", bo jednak miło byłoby coś osiągnąć, zdobyć, gdzieś dojść. Pojawia się więc furi: czy zdam, czy spełnię oczekiwania, czy zasłużę na dyplom. Rozumiem, współczuję. Także dawnej samej sobie, bo niejednej rzeczy nauczyłam się nie z ciekawości, ale pod presją.
I tylko takie mam postanowienie na przyszłość: żeby teraz, kiedy już mogę sobie pozwolić na luksus ciekawości, jak najczęściej za nią podążać. I w czasie kursów różnych i w czasie praktyki. Praktyki na macie, ale też praktyki życiowej. Chcę z ciekawością uczyć się nowych pozycji czy doświadczać nowego w starych pozycjach, ale chcę też z ciekawością douczać się bycia matką, partnerką, przyjaciółką, córką nawet (nie szkodzi, że w tej ostatniej kwestii mam staż całego życia...). Bez napinki, jeśli to możliwe. Be curious, not furious. Nawet, gdy nie wyjdzie ci kapotanasana, mama zadzwoni z pretensjami o niewiadomoco, dziecko jednak obleje ten egzamin czy klasówkę. Pielęgnuj ciekawość, nie furię. Wtedy szybciej i przyjemniej nauczysz się, czego masz się nauczyć. No i nie poddawaj się presji dyplomów. Ani dyplomu magistra, ani nauczyciela jogi, ani najlepszej matki/żony/kochanki pod słońcem. Dyplomy są nieważne. Nie ma w nich nic złego, ale też nic specjalnie uszlachetniającego.