Lekcja z kota
To był najdłuższy luty w moim życiu. Zaczął się od śmierci, kończy hinduskim comfort food na wynos. Jedna porcja.
Comfort się przyda, bo duży dyskomfort powoduje rozsypka ciała na części pierwsze i rozsypka w głowie. Tak jakby ktoś mi zepsuł misternie ułożone puzzle 10000 sztuk. Wszystko się zepsuło, wszystko pomieszało, a kilka puzzli zginęło.
Emocje były różne, tak jak różna była pogoda w lutym. Od: „Czy gdybym kochała go mniej, cierpiałabym mniej?” po: „Czy gdyby on kochał mnie mniej, cierpiałabym mniej?” . Od: „Po co się w ogóle poznaliśmy, po co było kochać, skoro teraz trzeba cierpieć” po: „Cudownie, że się poznaliśmy, cudownie, że się kochaliśmy”.
Chwilami wyskakiwało: „Dlaczego mi to zrobiłeś?” i „Wiedziałeś? I nie powiedziałeś mi?’. Ale najmocniej trzyma się: najczęściej: „Co ja tutaj robię? Moje życie nie ma już sensu, już wszystko, co miało się w nim wydarzyć, wydarzyło się.”
W buddyzmie dusza opuszcza ciało, kiedy dojdzie do wniosku, że zrealizowała swoją misję w tej inkarnacji albo gdy uzna, że już w tej inkarnacji, w tym ciele, w tym życiu nie uda się misji zrealizować i trzeba przenieść się gdzie indziej.”.
Ja czuję się spełniona, dokonana. Nie mam też nic na mojej bucket list.Jako nastolatka marzyłam o tym, by mieć konia, męża, dzieci. By kochać, podróżować i tworzyć. By napisać książkę, mieć pracę, którą kocham i mieszkać w miejscu, które lubię. Wszystko to mam (albo miałam), niektóre rzeczy (jak dzieci, książka i mąż) podwójnie. Co teraz? Co teraz?
Teraz… - Czy teraz zostaniesz Czarną Wdową - spytała bardzo kochana nieletnia osoba. Hm. Jest to jakaś opcja. Czarną Wdową z czarnym kotem, który został już dwa razy osierocony.
W chwilach rozpaczy postanowiam już nigdy nikogo nie pokochać w tym życiu, żeby nie cierpieć, ale przecież muszę dokochać tych, co już pokochałam. Nieletnią, kota i jeszcze parę osób.
„Tego się nie robi kotu” - pisała Szymborska. Nie więc, ok, nie zrobię. Jeszcze.
Chciałam, żeby to kot coś mi zrobił. W sensie - nauczył mnie czegoś. Że mogę po prostu być. Wstawać, pić kawę, iść na jogę, jeść śniadanie… i tak do końca dnia. Przeciągnąć się, zdrzemnąć, przytulić, pobiegać. Po prostu. Bez misji. Ale to takie trudne. Nie umiem, bo ciągle szukam celu, sensu, zadania, rozwoju, dyplomu. Coach we mnie wzdryga się na myśl o nicnierobieniu. Joginka we mnie zaczyna akceptować, że można nicnierobić.
Tak jak na jodze. Staję na macie bez oczekiwań i bez celu. Na mysore robię, ile zrobię. Mam w…j…e na to, czy się złapię, nie złapię, wstanę, nie wstanę, pierwsza seria, druga czy tylko powitania słońca. Czasem nie łapię, nie wstaję, mylę pozycje albo w ogóle do nich nie wchodzę, bo okazuje się, że dzisiaj nie umiem. Ok. Żyję. Skoro żyję, moja dusza uznała, że w tej inkarnacji chce jeszcze chwilę pobyć. Nie będę z nią dyskutować. Nie będę za dużo myśleć (w miarę możliwości). Zwłaszcza, że oświecenie to przecież coś, co wydarza się przy okazji, przy okazji życia. Nie można tego zaplanować ani wywołać maratonem rozkminiania, medytacji, cierpienia, whatever.
Sharath ogłosił sezon letni w Mysore - może pojadę. Umówiłam się na hangout w sprawie nowego biznesu - no dobrze. Napisałam dzisiaj 3096 znaków nowej książki. Konspekt powstał rok temu, napisać mieliśmy ją razem, ale ok, napiszę ją sama. Gotuję zupę z tego co mam, a nie z tego, co nie mam. Spróbuję zrobić nową bucket list, żeby moja wewnętrzna coacherka był zadowolona, ale nie napinać się z terminami, żeby i joginka nie narzekała.
Najdłuższy luty się kończy. Ale coś przecież będzie dalej. Może pójdę do fryzjera.